Aktualności

Optimiściarze o Hvarze... 2013-03-06

O feriach jeszcze w wydaniu Michaliny i Wiktorii. Tekst oryginalny bez korekty. Aaa... uwaga od Trenera: za rogiem Trener wyciągał, mył i pakował ponton, oczekując w tym względzie pomocy od swoich zawodników, a miejscowe risotto było rewelacyjne!

I znowu w samochodzie. Ferie się kończą a wraz z nimi nasz kolejny pobyt w Chorwacji. Zmęczeni ciężką i pożyteczną pracą na obozie, cieszymy się, że wreszcie wracamy do domu. Jak zwykle i na tym zgrupowaniu nie zabrakło przygód, głównie z pakowaniem się. Stawiliśmy czoła zimnej, wietrznej i deszczowej pogodzie pół godziny chowając się pod pokrowcami ubrani w przemoczone suchary, czekając na trenera, który jak potem się okazało sieział w samochodzie stojącym za rogiem czekając na nas, aż przyjdziemy po resztę pokrowców. Możecie sobie tylko wyobrazić jak nam się za to dostało :c Chwilę wcześniej Wydra incognito musiała łowić swój pokrowiec, który wpadł do wody i osiadł na dnie 2 metry od brzegu tak, żeby trener się nie dowieział (ale potem i tak się wydało bo trener ma oczy dookoła głowy). Jednego dnia na obiad tubylcy przygotowali nam miejscowy ‘specjał‘ w postaci rozgotowanego ryżu i zapewne kilkutygodniowego mięsa, niestety smakowało tylko trenerowi ale zjeść musiał każdy i to niemałą porcję. Jak zawsze troskliwy trener Jurek dbał o to, żeby nam się nie nudziło więc w czasie wolnym wysyłał nas pod bramy zamku stojącego na wysokiej górze, żebyśmy się zmęczyli, zrobili zdjęcie i prawie pozabijali przy schodzeniu, a Świstak każdą wolną chwilę musiał spędzać słuchając Krzyżaków Sienkiewicza. Trener był trenerem, czasem jednak humor mu dopisywał, a wtedy pojawiały się miny pasztecikowe, wspomnienia o pełzających mięskach i lol co drugie słowo.

Teraz siedzimy w samochodzie. Za nami już połowa drogi. Wczoraj zaskoczyła nas śnieżyca, ale obyło się bez większych przygód. Wyjazd na pewno można zaliczyć do udanych i ciężko przepracowanych. Do zobaczenia w Warszawie :--)

M.

Po pierwszym wolnym tygodniu ferii nadszedł czas na zgrupowanie w Chorwacji. Pierwsze półtora dnia spędziliśmy w samochodzie nudząc się, śpiąc i wysłuchując dzikich kłótni Pitera z Jaśkiem o tym jakie mają IQ i że są adoptowani. Na szczeście po drodze zatrzymaliśmy się w małym Hotelu w Czechach na nocleg i mogliśmy trochę odpocząć od siedzenia na swoich miejscach w aucie w jednej niewygodnej pozycji. Spaliśmy krótko, bo trener zarządził pobudkę o bardzo wczesnej porze, więc wszyscy byliśmy nie wyspani. Zjedliśmy marne bo małe śniadanie w postaci omletów, parówek czy jajecznic oraz min pasztecikowych(jak to je trener nazwał).Ruszyliśmy dalej w drogę, odwiedziliśmy po drodzę Austrię, Słowenie i w końcu dotarliśmy do przystani promów w Chorwacji. Jakoże mieliśmy jeszcze trochę czasu do załadowania się na prom, poszliśmy poszukać jakiegoś konkretnego miejsca by wreszcie zjeść coś ciepłego i porządnego. Ostatecznie skończyliśmy w małej pizzerni i zjedliśmy po małym kawałku wysuszonej ale w sumie nie najgorszej pizzy.Wsiedliśmy na nasz prom i popłynęliśmy prosto na naszą wyspę Hvar. Następnego dnia rano pobiegliśmy wraz z laserowcami i trenerem Heniem na rozruch, oczywiście i tu nie obyło się bez przygód ponieważ musieliśmy przebiec obok osła, który wyraźnie dawał nam znać, że nie życzy sobie byśmy zakłucali jego prywatność i deptali jego trawę. Dlatego też nie mieliśmy innego wyboru niż obiec go przez ostre krzewy i wysokie trawy oraz skakać dwa razy przez dziki strumyk. Potem pojechaliśmy do portu, szybo rozpakowaliśmy przyczepę i zeszliśmy na wodę. Trening był niestety krótki ale za to bardzo treściwy. Kolejne dni spędziliśmy w ten sam sposób; tego podubka o 7:40, długi i rzetelny rozruch (za każdym razem musieliśmy przebiegać obok osła i potem nawet udało się nam go pogłaskać.), śniadanie przygotowywane przez 3 dyżurnych, o 11:00 wyjazd do portu w ciuchach na wodę i o 12 z minutami wyjście na wodę. Niestety mieliśmy jeden problem związany z wodowaniem łódek, gdyż musieliśmy za każdym razem zrzucać je z półmetrowego nabrzeża i potem wciągać je tam z powrotem. Treningi były średnio długie ale za to bardzo męczące i pracowite, wiatr i słoneczko za zwyczaj nam dopisywały chociaż zdarzały się i dni pochmurne i bezwietrzne. Raz musieliśmy spłynąć wcześniej z wody bo coś się jadziło w sercu Śródziemia (szła burza). Dwa razy mieliśmy okazje odwiedzić miasto. Za pierwszym razem mogliśmy tylko pójść do sklepu natomiast za drugim razem trener kazał nam wspinać się na wysoką górę tylko po to by zrobić sobie zdjęcie z zamkiem na tłe. Innego bezwietrznego dnia mieliśmy okazję pograć sobie na boisku chociaż nasza gra nie wyglądała ani ambitnie ani profesjinalnie. Tekstem wyjazdu było odpowiadanie trenerowi na polecenia: ale trenerze bo ja się troche cykam. Jednego dnia przed zejściem na wode udało nam się złowić dwa jeżowce i przyjżeć się im  bliska. Na koniec wyjazdu pogoda trochę się zkiepściła i było coraz zimniej a na wodzie odmarzały palce. Ostatniego dnia wiało bardzo dużo i było zimno i do tego jeszcze się rozpadało. Po spłyciąciu z wody musieliśmy pakować się w tej paskudnej pogodzie, wszystko robiliśmy dwa razy dłuzej bo mieliśmy pozamarzane palce. Zanim jeszcze doszło do właściwego pakowania łódek i przyczepy przesiedzieliśmy 30 minut na placu, przykryci pokrowcami , jedliśmy kanapki i piliśmy ciepłą herbatę czekając na trenera który, jak się okazało, czeka na nas za rogiem. W międzyczasie musiałam jeszcze wskoczyć do wody by wyłowić pokrowiec, który utonął dwa metry od brzegu(nie było to łatwe bo musisałam zrobić to incognito tak by trener tego nie zauważył i przy okazji nie utonąć). Pod koniec wyjazdu trenerowi poprawił się humpor bo co drugie słowo mówił LOL albo WOW i czuł trener bluesa. Teraz znowu siedzimy w samochodzie i przekraczamy granicę Słoweni. Oczywiście znowu musimy wysłuchawać Pitera, o tym jakimi to jesteśmy jamochłonami i cyganami. WYDRA       

 

powrót do poprzedniej strony
 

wspierają nas:




 
 

do góry