Wielkie miasto, mali ludzie i dużo kasy...
No i my, czyli Marta, Cypek, Michał i Matys.
Wylądowaliśmy w HKG i od razu zapakowaliśmy się w rozwalającego się busa
Toyoty.
Atmosfera trochę nerwowa, ale w końcu dojechaliśmy do domu i od razu
poszliśmy spać. Kolejnego dnia już mocno nerwowo popłynęliśmy z chińskim
dziadkiem do portu, z którego mieliśmy daleką drogę do klubu Royal Hong Kong
Yacht Club, gdzie trenujemy. W ulicznych
knajpach jedzenie jest bardzo dobre, ale
nie wszystkim smakuje i chcą jeść pizzę. Na treningach jest
pierwszorzędnie, ale wiatr jest bardzo zmienny i nieprzewidywalny. Mieliśmy
parę przygód: zatrzymała nas policja i byli bardzo mili, również Michał zgubił
torbę bo była bardzo brzydka i nie fajna (bombowa) i nie zapakowali jej do
samolotu*. Ogólnie jest fenomenalnie - jeździmy metrem i autobusami do portu co
zajmuje ponad godzinę. Wszędzie występują stare samochody. Dzień nasz wygląda
następująco:
1. Pobudka
2. Śniadanie
3. Jazda do portu
4. Trening
5. Jazda na obiad
6. Obiad
7. Nauka
8. Spanie
Ulegnie to małej
modyfikacji, w planie mamy jeszcze (oprócz pływania) zobaczyć dzielnicę Stanley, w której jest bardzo duży
targ, na którym mamy zamiar kupić jakieś podróby. Obejrzymy Hong Kong z
wysokości oraz symfonię świateł w Kowloon. Pobyt zakończymy udziałem w Mistrzostwach Hong
Kongu
* Jak w końcu ją przywieźli to bez
outhoul'u. Matysowi również jakiś celnik kolekcjoner poprowadził listwy a
Marcie trójkąt...
Relacja odrobinę ocenzurowana - redaktor wyciął zdanie, które jego tyczyło, gdyż zupełnie nieprawdziwe było - miejscowe jedzenie jest bardzo dobre i zdrowe, i to nieprawda, że krew do skrzydełek dolali;-)!
Tu kilka poglądowych zdjęć...
|